"Śniadanie u Tiffany'ego. Harfa traw" - Truman Capote
Wspominałam o moich zakupach książkowych nad morzem. Mówiłam też, że w kołobrzeskiej bibliotece sprzedawano książki po złotówce. Moja towarzyszka podróży znalazła tam dla mnie zbiór dwóch krótkich powieści Trumana Capote. Bez okładki. Trochę rozlatująca się książka. Ale byłam zachwycona.
Lubię styl Trumana Capote. I chociaż z reguły nie podziwiam go za fabułę, ponieważ nie widzę w niej głębszej celowości, zachwycam się tym, jak pisze. Możliwe, że to dlatego odpływam w jego słowa, zamiast po prostu czytać.
"Śniadanie u Tiffany'ego" większość z Was pewnie kojarzy z filmem, w którym grała Audrey Hepburn. Jest to skojarzenie bardzo trafne, chociaż ciężko powiedzieć, co jest lepsze - książka czy film? Powieść czytałam dwa razy i zawsze się zastanawiałam, dlaczego filmowa Holly była przedstawiona jako postać bardzo niewinna, bez żadnych podtekstów, które mnożyły się w trakcie lektury. Ekranizacja nie jest wierna. Pewne szczegóły są zmienione, szczególnie zakończenie. Bo cokolwiek bym Capote nie przeczytała, zakończenie nigdy nie było happy endem. No, dobrze. Przeczytałam cztery jego utwory. Co nie zmienia faktu, że on balansuje gdzieś na krawędzi refleksyjnego (nie)szczęścia. A film się kończy bardzo optymistycznie, z nadzieją na lepsze jutro. Ale uwielbiam obie wersje "Śniadania u Tiffany'ego", chociaż mam wrażenie, jakbym uczestniczyła w życiu rzeczywistości po tej i po drugiej stronie lustra. Chociaż z pozoru wydaje się, że wszystko jest dokładnie tak samo.
Drugą powieścią jest "Harfa traw". Opowiada ona o życiu pewnego chłopca, Collina, i jego rodziny. Przybranej rodziny, gdyż został adoptowany przez najbardziej wpływową kobietę w miasteczku. Żył w głębokiej przyjaźni z jej siostrą, Dolly, i Murzynką, Katarzyną, która była zarówno przyjaciółką Dolly jak i kimś na kształt służącej. Oczywiście cofamy się w czasie, by poznać całą historię, powody pewnych decyzji i zrozumieć znaczenie zakończenia, które autor mistrzowsko podsumowuje jednym jedynym zdaniem, tak samo jak w "Śniadaniu". Historia próbuje nam przekazać, że czasem potrzeba odrobiny buntu, by życie stało się prostsze, a może wręcz przeciwnie, by stało się trudniejsze, ale pełniejsze.
Uwielbiam Trumana. Mam w planach przeczytać wszystko, co napisał, a kiedyś może sięgnąć po oryginał, żeby zobaczyć, jak to wygląda naprawdę. Chciałabym polecić, ale jest on dość specyficznym pisarzem i zdaję sobie sprawę, że nie każdemu może się spodobać. Ale czy warto go ominąć w swoich czytelniczych planach? Sądzę, że nie. Nie warto.
Uwielbiam "Śniadanie u Tiffany'ego" z Audrey Hepburn, książki niestety nie czytałam... muszę nadrobić :)
OdpowiedzUsuńnie oglądałam, nie czytałam, choć od dawna planuję to nadrobić :D
OdpowiedzUsuńO "Śniadaniu" oczywiście słyszałam, ale dotąd ani nie czytałam, ani nie oglądałam. To samo się tyczy "Harfy", ale w planach już od dłuższego czasu mam nadrobienie.
OdpowiedzUsuń[ostatnio gdzie nie zajrzę, wszyscy czytają to, czego mi się dotąd nie zdarzyło - czuję się jak nieuk;).]
Isabello, Edith, nadrabiajcie ;).
OdpowiedzUsuńEsencjo, ja się tak czuję, odkąd tylko pojawiłam się w świecie blogów książkowych. No, od trzech dni zdarza mi się znaleźć coś, co znam ;).
Oglądałam, bo nie mogłam się powstrzymać:p Nie czytałam, ale mam ogromny zamiar, bo w końcu jak to tak - film, bez książki:P
OdpowiedzUsuńCzytałam dawno, dawno temu. Chyba pora wrócić i przypomnieć sobie treść, bo na hasło Śniadanie u Tiffaniego kojarzę tylko film;)
OdpowiedzUsuńCzytałam "Z zimną krwią" i byłam zachwycona. "Śniadanie..." muszę nadrobić, ale przyznaję, że film uwielbiam :)
OdpowiedzUsuń"Śniadanie" nie czytałam, za to oglądałam kiedyś z babcią, która uwielbia Audrey.
OdpowiedzUsuńMuszę przeczytać.
* "Śniadania". Nie ma to jak prawidłowa odmiana ;)
OdpowiedzUsuń