"Łups!" - Terry Pratchett



- Mamo! Skończyłam "Łups!", bądź ze mnie dumna! Straciłam na tę książkę kilka moich bezcennych dni, które mogłam poświęcić na coś lepszego!
- Znam ten tytuł... A ja to czytałam?
- Definitywnie nie - stwierdziłam, podnosząc książkę.
- A, znam to! To tu leżało!
Tak, leżało. Szkoda, że to podniosłam...

Fanką Pratchetta nie byłam nigdy. Już w czasach "Maurycego" coś mi w nim nie pasowało. Nie potrafię go strawić. Męczy mnie. Drażni. Doprowadza do myśli o samobójstwie. Zatrzymuje mój czas w miejscu, rozciąga go na niebotycznie długie odcinki... Próbuje mnie zabić. O, tak. To w skrócie o tym, co wywołuje we mnie próba przeczytania jakiejś jego książki. Ale się uparłam. Postanowiłam, że przeczytam. Że już nigdy nie odłożę żadnej książki, dopóki jej nie skończę. Liczę, że zakończenie miło mnie rozczaruje. Oczywiście jestem świadoma, że to mało prawdopodobne.

Historia jest zagmatwana. Z początku w ogóle nie wiadomo, o co chodzi. Do połowy książki nie wiadomo, o co chodzi. Na końcu wcale się to nie wyjaśnia, chociaż podobno już wiadomo, o co chodzi. Ogólnie trolle i krasnoludy się biją. Kłócą. Nie potrafią dogadać. Żyją historią, bitwą w jakiejś dolinie na "K" (coś jak Polska z Rosją o Katyń, czyli jakiś bezzasadny idiotyzm, który sprawia, że polityka zagraniczna jest tragiczna, a i tak ani oni się nie przyznają, ani my nie odpuścimy... przez co będziemy się o to sprzeczać przez następne pięćset lat, jakby nie można było po prostu odpuścić). Mnóstwo nietolerancji. Ale nad tym wszystkim stoi oczywiście straż miejska. I Sam Vimes. Gwiazda. Jedyny uczciwy, nigdy nie wziął łapówki. Chorobliwie unika jakichkolwiek gier i codziennie o godzinie 18:00 musi przeczytać swojemu synowi książkę pod tytułem "Gdzie jest moja krówka" o nader ambitnej treści. Cokolwiek by się nie stało, to jest priorytet.

Przyznam się, że polubiłam dwie osoby - wampirzycę Sally i wilkołaka (a może wilkołaczkę?) Anguę. Tak uroczo się kłóciły, że aż zaczęłam się zastanawiać, dlaczego w ludzkiej świadomości zakorzenił się fakt, iż wilkołaki i wampiry się nienawidzą. Dlaczego? Nie wiem. Ale przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żeby się zaprzyjaźniły.

Miłośnicy Pratchetta mogą mnie spalić na stosie, czy co tam oni mają w zwyczaju. Ja go nie trawię. Nie są to peryferie fantastyki, w które mogę się zapuszczać bez szkody dla mojego umysłu. Ja jestem jak te trolle, które są w stanie myśleć tylko wtedy, gdy jest zimno. A mi nie dość, że jest za gorąco, to jeszcze czułam, że resztki mózgu przez tę lekturę wyparowały.

Fani tego autora z pewnością będą zachwyceni. Jego przeciwnikom odradzam czytanie. Osobom neutralnym radzę przeczytać "Omena" napisanego wraz z Gaimanem. W Pratchettcie lubię tylko przypisy. Tylko od nich mnie głowa nie boli.

Komentarze

  1. Aua. A mnie boli głowa już od samej Twojej recenzji... Pratchett jest okropny i doskonale opisałaś jak męczy i zabija. Powoli....

    OdpowiedzUsuń
  2. A wiesz, że Twoje inicjały kojarzą mi się z Lewisem? Tak mnie właśnie naszło.
    Bo męczy. Mam to na świeżo, więc chyba sobie poradziłam ^^.

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja lubię Pratchetta. Od czasu do czasu.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie lubię gościa. Męczyłam się nad jego powieścią ;))

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie zasłużyłaś by Cię spalić na stosie! Ciebie trzeba pokroić, posiekać i posypać wegetą ;p Pratechett to mój mistrz choć przyznam, że kiedyś za nim nie przepadałam - ten facet ma niezwykły dar do wrzucania perełek pomiędzy absurdy, któymi pokazuje nasz świat w krzywym zwierciadle.
    Kocham go i wielbię, a "Dobry omen" to jedna z jego najgorszych książek, pomimo że moja przygoda zarówno z nim jak i z Gaimanem rozpoczęła się właśnie od niej.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Recenzje filmowe - Kiedy Paryż wrze (19)

Alina się obnaża, czyli ekshibicjonizm sieciowy.

Stosik #3