"Wichrowe Wzgórza" - Emily Brontë
Zapraszam na pierwszą recenzję mojego autorstwa przedstawioną na tym blogu:
"Wichrowe wzgórza" są opowieścią o niszczącej sile namiętności. Te słowa znajdują się w niemal każdym opisie powieści. Czy się z tym zgadzam, powiem za chwilę... Książka leżała w głębi mojej szafy przez kilka lat. Z racji jej popularności, chciałam ją przeczytać, jednak zawsze miałam coś, co przyciągało mnie do siebie bardziej. W końcu w okolicach Bożego Narodzenia zaczęłam ją czytać. Szło mi bardzo ciężko. Denerwowałam się, znienawidziłam Katarzynę, której charakter mnie co najmniej denerwował. Nie mogłam jej po prostu przebrnąć, a wszędzie widziałam tylko "ochy i achy".
Niedawno wróciłam do "Wichrowych wzgórz", zaczynając je od miejsca, w którym skończyłam. Sprawiało mi to niemały kłopot, ponieważ nie pamiętałam już, kto jest w niej kim. Owego wieczoru przeczytałam jeden rozdział. Miał on może trzy albo cztery strony. Śmiechu warte. Ale na szczęście dzięki niemu mi się rozjaśniły wszystkie wątki, postacie. I Katarzyna w nim umarła. To był przełom.
Od tej chwili czytało mi się coraz lepiej, jednak wciąż nie byłam całkiem pozytywnie nastawiona. Pierwsze wrażenie działa cuda i ciężko je zmienić. Czytałam o dorastaniu małej Katy. Od razu zauważyłam, że Hareton był pod jej urokiem, ale nie pamiętałam początku, do którego nie chciałam wracać i ciągle mnie dręczyło. "Przecież ona nie może być z Lintonem!", który był takim nieznośnym człowiekiem... Nieodrodny syn swojego ojca. Przeżywałam tą historię dość mocno i postanowiłam, że kiedyś jeszcze do niej wrócę, gdy ochłonę, znajdę czas i chęci.
"Wichrowe wzgórza" nie są szczególnie wybitną książką. Rzeczywiście opowiadają o "niszczącej sile namiętności", ale to była tylko ta siła, która niszczyła Katarzynę i Heatcliffa - nie dotyczyły one Katy w żaden sposób. Ona starała się tylko przeżyć, gdy ukochany jej matki sprawiał jej ból, nie mogąc sobie poradzić z własnym życiem i uczuciami. Katy nic nie zniszczyło, stała się silna, nauczyła się kochać, gdy tylko miała obok siebie kogoś kochającego.
W tym momencie mogę powiedzieć, że "Wichrowe wzgórza" nie były aż tak okropne, jakie mi się początkowo wydawały. Warto je przeczytać, ale z nastawieniem na czytanie o bólu. Moje emocje są teraz niesprecyzowane, jednak wiem jedno - nie ma złych książek, są tylko spaczone gusta.
Podobało mi się, chociaż nie na poziomie "ochów i achów". Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńCzytałam do matury. Podobała mi się, jednak jakoś bardzo zachwycona nie byłam ;)
OdpowiedzUsuńUltramaryna: To miło, że nie zachwycałaś się aż tak bardzo. Poczułam się lepiej.
OdpowiedzUsuńDominika Anna: Kocham Was, przywracacie mi wiarę w świat!
Powiem jedno : kocham tę książkę :)
OdpowiedzUsuńJa może nie kocham, ale rozumiem, dlaczego tylu osobom się ona podoba: na początku miałam wielkie oczekiwania, że arcydzieło, że "klasyk" - lektura nieco mnie rozczarowała. Mniej więcej po tygodniu złapałam się na tym, że cały czas mam ją w pamięci - czyli jednak coś w niej jest :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
ja tam tę książkę uwielbiam - jest z rodzaju tych, po które sięgam kiedy dopada mnie depresja chowam się z nią pod kocem, który daje +2oo do bezpieczeństwa, kubkiem z czarną herbatą i mam w nosie wszystko co się dzieje wokół;
OdpowiedzUsuń