"Uczta dusz" - C.S. Friedman
Od dłuższego czasu brakowało mi porządnej fantastyki. Żadne urban
fantasy, tylko coś porządnego – z prawdziwą mroczną magią, polityką,
królestwami, morderstwami, zdradą, potworami. Chciałam potężnej dawki dobrej
lektury, która objawiałaby się m.in. sporą ilością stron. „Uczta dusz” od
pierwszego rozdziału zapowiadała się właśnie na taką powieść.
C.S. Friedman już pod koniec lat osiemdziesiątych
zadebiutowała na rynku czytelniczym. Choć nigdy nie czytałam jej innych
książek, w „Uczcie dusz” widziałam konsekwencję i brak naiwności obecnych
początkujących pisarek, których zamysł od pierwszej strony jest niemal widoczny
– już wtedy zwykle wiem, czy otrzymam happy end, czy może mam do czynienia z
autorem pewnym siebie, który ma ideę i zamierza ją rozwinąć, nie bacząc na
ofiary. I choć lubię lekkie lektury, to fantastyka powinna mną wstrząsnąć,
wciągnąć we własny świat i nie doprowadzić na końcu do postawienia przeze mnie
sarkastycznego pytania: Oh, really?
Po tym zwykle mogę rozpoznać, czy dana książka jest bez wątpienia warta
sięgnięcia po kolejny tom. „Uczta dusz” jest.
W świecie przedstawionym istnieją trzy podstawowe gatunki:
morati, czyli zwykli ludzie, czarownice/y, którzy władają magią, jednak kosztem
własnego życia oraz Magistrowie – bez wyjątku mężczyźni, posiadający silną i
nieograniczoną moc. Tak przynajmniej myślą wszyscy inni. C.S. Friedman jednak
zagrała im na nosie, kreując bohaterkę, która zdołała stać się Magistrem.
Kobietę wraz z jej siłą i słabościami, która choć jest pewna siebie, nie
posiada jednak na tyle wiele tej cechy, by stanąć przed Magistrami i
powiedzieć, że jest jedną z nich. Że także pobiera własną siłę z innych ludzi,
że jest pasożytem. Potężnym czarnoksiężnikiem.
„Uczta dusz” jest pierwszym tomem trylogii. Kończy się w
sposób moim zdaniem dość typowy dla tego typu literatury. Nad światem wisi
widmo przerażającej wojny, która już kiedyś miała miejsce, jednak nawet
najstarszy Magister jej nie pamięta. Poznajemy zasady funkcjonowania tej
rzeczywistości, bohaterów i zadania, jakie mają do spełnienia. I wiemy, że
wkrótce wojna wybuchnie. Na szczęście w tym tomie jeszcze nie musimy się
zastanawiać, jakie będą jej konsekwencje. Nadchodzą mroczne czasy – i to
określenie jest zdecydowanie adekwatne do tej książki.
Nie poczułam się rozczarowana w najmniejszym nawet stopniu.
To była prawdziwa fantastyczna uczta, po której jestem może trochę zmęczona (w
końcu 608 stron to nie godzina czy dwie czytania), ale mam coraz większą ochotę
na ciąg dalszy. I cytując Tada Williamsa: „Jeżeli do tej pory nie czytałeś
niczego autorstwa C.S. Friedman, czas, byś coś z tym zrobił. I to już.” Ja ze
swojej strony polecam właśnie „Ucztę dusz”.
Czytałam o niej w "Nowej Fantastyce" i od tamtej pory mam ochotę pójść do księgarni/zamówić i zasiąść do czytania! ^^
OdpowiedzUsuńto się nazywa złapać bakcyla!
OdpowiedzUsuń