Chłopiec i jego zombie: Frankenweenie - Tim Burton (2012)



Zwykle nie tytułuję recenzji, ale ten film (tak, tak, film, nie książka) aż się o to prosi. Muszę przyznać, że gdy go obejrzałam, byłam zaskoczona tym, że Tim Burton spełnił moje świąteczne życzenie i zrobił „Harry’ego Pottera”. Może to parodia słynnej czarodziejskiej serii, a może próba pokazania własnego rozwoju (pierwszej wersji „Frankenweenie” jeszcze nie widziałam). Bez wątpienia „Frankenweenie” jest czymś niesamowitym i tak burtonowskim, jak tylko coś może być.

„Frankenweenie” jest filmem animowanym, którego akcja rozgrywa się w New Holland (w domyśle Hollywood). Przedstawione miasteczko może być jakimiś przedmieściami Los Angeles, jednak to nie ma znaczenia. Mimo nazwy, świętej Łucji i germańskobrzmiących nazwisk bohaterów miasteczko jest na wskroś amerykańskie. Burton się bawi. I to bardzo. Absurd widać od samego początku.

Ale dlaczego uważam, że to nowy Harry Potter? Postać samotnego chłopca Victora Frankensteina (który przypomina Victora z „Gnijącej panny młodej”), którego jedynym przyjacielem jest jego pies od razu rzuciła mi się w oczy jako totalnie potterowa. Postać burmistrza (o nazwisku Van Helsing), która aż się prosi o przynajmniej lekkie porównanie do Vernona Dursley’a. A szkolni koledzy Victora? Toshiaki jako wersja Dracona Malfoya, Edgar jako Glizdogon, Bob jako Crabbe bądź Goyle, dziwna dziewczynka z kotem, która od razu była dla mnie oczywistą Luną Lovegood oraz gwiazda nad gwiazdami – Nassor jako Voldemort. Ten ostatni ma przewspaniałą scenę pod koniec filmu, całkowicie demolującą pojęcie potęgi.

Abstrahując od moich (być może mocno naciąganych) potterowych fanaberii, „Frankenweenie” jest tak absurdalnie nienormalną produkcją. Tak momentami przerażającą (nie w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale bez wątpienia coś się jeży), że uznałam „Sweeney Todd” za film zdecydowanie bardziej zrozumiały, grzeczny i normalny. Może dlatego, że jest on skierowany jednoznacznie dla dorosłych, a obawiam się, że niejedno dziecko może być zainteresowane obejrzeniem „Frankenweenie”. Za koszmary po seansie jestem skłonna ręczyć. Kinowe ograniczenie od dziesięciu lat wydaje mi się trochę za niskie. Owszem, to komedia. Ale, jak to u Burtona jest niemal na porządku dziennym, przerażająca. Zwykle podskórnie.

Kilka rzeczy mi ten film uświadomił (a może pogłębił i potwierdził po lekturze „Baśni barda Beedle’a” Rowling i własnych doświadczeniach życiowych) – trupy mają pozostać trupami. Nie wolno ich ożywiać. Nie wolno ufać ludziom w małych miasteczkach. Rodzice są głupi, nic nie rozumieją i nie zauważają. A jeśli włożysz w coś serce, z pewnością będzie lepsze i bezpieczniejsze, niż zrobione tylko dla zasady.

„Frankenweenie” jest naprawdę świetną animacją. Jeśli ktoś lubi twórczość Burtona, powinien polubić i ten film. Jednak odradzałabym pokazywanie go dzieciom. Jeśli będą chciały iść na to do kina, wybijcie im to, proszę, z głowy. Mogą twierdzić, że są już wystarczająco dorosłe, ale „Frankenweenie” to nie „Alicja w Krainie Czarów”. To psychodeliczno-psychopatyczna czarna komedia. Nie dla dzieci.

Komentarze

  1. Zachęciłaś mnie! Jeśli wszechświat pozwoli to obejrzę,bo ja ogólnie niewiele filmów oglądam.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Recenzje filmowe - Kiedy Paryż wrze (19)

Alina się obnaża, czyli ekshibicjonizm sieciowy.

Stosik #3