"Zalotnice i wiedźmy" - Joanna Miszczuk
Gdy zachwycałam się pierwszym tomem z tej – już mogę tak
powiedzieć – serii, czyli „Matkami, żonami i czarownicami”, nie przypuszczałam,
że nastąpi dzień, w którym otrzymam kolejne losy tych fascynujących kobiet,
czyli potomkiń i przodkiń Marii Kalergis. Muszę przyznać, że „Zalotnicami i
wiedźmami” jestem równie zachwycona co pierwszym tomem. Tych kobiet po prostu
nie sposób nie kochać.
Poznajemy tutaj ciąg dalszy przygód współczesnych bohaterek,
a także życia kolejnych kobiet z rodu, które musiały nauczyć się miłości oraz
przebaczenia. I życia w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Jednak któż lepiej
zapanuje nad swym mężem niż czarownica? W końcu były one nie tyle kobietami
obdarzonymi szczególnymi mocami, ale przede wszystkim niezwykle inteligentnymi
osobami. Choć także nie bez wad.
Joanna Miszczuk zabiera nas w kolejną podróż po Europie w
różnych czasach. Za pomocą Asi i innych bohaterek powieści pokazuje, że można
żyć na swój własny sposób i że ryzyko nie zawsze jest tak ryzykowne, jak może
się wydawać. Wystarczy dać ponieść się przeznaczeniu i uwierzyć w miłość. Ona w
końcu nadejdzie, kłopoty zaczną odchodzić, a życie stanie się dobre. I choć
może się to wydawać zbyt przesłodzone i nierealne, autorka przedstawia to w
wiarygodny sposób. Choć i to ma swoje granice.
Tym razem muszę jednak przyznać, że nie jest to powieść
idealna. Już po „Ja, diablica” pannicy o takim samym nazwisku jak autorka „Zalotnic…”
mam alergię na imię Piotruś. Tutaj niestety rzucało mi się w oczy w sposób wręcz
nieprzyzwoity, wyzwalając grymas na mojej twarzy. To jedna z dwóch wad, jakie
zauważyłam w tej książce. Kolejną jest to, że czasem było trochę zbyt słodko.
Nie można tego powiedzieć, jeśli chodzi o całokształt, ale określone sceny.
Język momentami był zbyt potoczny, jednak jest to lektura lekka (niektórzy
określiliby ją mianem czytadła), więc nie razi i jest w wybaczalne. Czasem
tylko rzuca się w oczy. Niezbyt często, ponieważ książka mocno wciąga. I bardzo
pomaga to w zaprzyjaźnieniu się z bohaterkami. Z chęcią poszłabym z nimi na
herbatę. Z niektórymi nawet na wino.
Święta* zbliżają się wielkimi krokami, więc jak rok temu
powiem, że te książki chętnie trafią w kochające ręce wielu kobiet. Z braku
lepszego pomysłu warto rozważyć**.
*Ostatnio obejrzałam dwa filmu świąteczne i nie mogę się
doczekać grudnia, żeby wybrać się na Weihnachtsmarkt. Powietrze zaczyna czasami
pachnieć świętami, więc bez wątpienia się zbliżają.
**Muszę jakoś przekonać moją mamę, by przeczytała, bo na
pewno jej się spodobają.
A już tak całkowicie i totalnie poza recenzją: kocham te okładki! Czemu wszystkie książki nie mają takich ładnych?
Okładka faktycznie bardzo ładna. Odkąd zaczęłam odwiedzać blogi książkowe, coraz częściej zwracam uwagę właśnie na okładki. Wcześniej jakoś zupełnie mnie nie interesowało jak się prezentują.
OdpowiedzUsuńCo do samej książki - taka lekka, ale i niegłupia książka bardzo by mi się przydała. Na pewno się rozejrzę za pierwszym tomem.
Nie znam tej autorki, ale o książce swego czasu było głośno. Mam ją w planowanych.
OdpowiedzUsuńZa słodka... to dobrze, że chwilowo Mama mi ją zabrała. I nie chce oddać.
OdpowiedzUsuńAle do Piotrusiów mam sentyment ;)
O kurcze nie wiedziałam, że jest już drugi tom. Pierwszy bardzo mi się podobał!
OdpowiedzUsuńA ja jak zwykle w tyle i nie przeczytałam jeszcze pierwszej części. Zgadzam się z tym, że okładki urokliwe :-)
OdpowiedzUsuń