"Aniołowie Zniszczenia" - Keith Donohue
Keitha Donohue poznałam cztery lata temu, gdy w dniach,
które napawały mnie niezwykłą trwogą, pojechałam do mojej przyjaciółki.
Wypożyczyła ona wtedy z biblioteki „Skradzione dziecko”, którego do tej pory
nie przeczytała, a ja mam za sobą już trzykrotną lekturę tej niesamowitej
książki. Wtedy też uznałam Donohue za tajemniczego autora, o którym nic nie
wiadomo i gdy zobaczyłam na półce w Empiku, że wyszła jego nowa książka, był to
dla mnie jak najbardziej pozytywny szok. Jakbym spotkała od wieków niewidzianego
znajomego.
Jest to o tyle istotne, że zwyczajnie kocham twórczość tego
człowieka. Nie potrafię pojąć, jak można nie dać się porwać światom
przedstawionym w jego książkach. „Skradzione dziecko” było baśnią o podmiankach
i relacji rodziców z dziećmi. Po lekturze „Aniołów Zniszczenia” odkrywam trochę
więcej – coś na kształt próby rozprawienia się autora z tymi samymi relacjami,
ale na zupełnie innej płaszczyźnie. Śmiem nawet twierdzić, że jego książki nie
mają ściśle określonej fabuły, lecz ścieżkę wytyczoną uczuciami i zmianami zachodzącymi
w ludziach. Na jednej nici zostaje opowiedziana historia pełna strzępków i
nieokreślonej magii.
Muszę jednak przyznać, że o ile w „Skradzionym dziecku”
można było bez problemu powiedzieć, o co chodzi i streścić książkę, o tyle „Aniołowie
Zniszczenia” sprawiają kłopot. Nastoletnia córka znika z domu z chłopakiem,
kochająca matka załamuje się i za nią tęskni. Po dziesięciu latach na progu jej
– wdowiego już – domu pojawia się dziewczynka, a kobieta ją przygarnia i
przedstawia jako swoją wnuczkę. Z czasem poznajemy dokładną historię zniknięcia
Eriki i otrzymujemy zagadkę do rozwiązania: kim jest Norah? Czy jest tym, za
kogo się podaje? Czy jest aniołem? Czy może zwyczajną, szaloną dziewczynką?
Keith Donohue snuje długą i powolną historię. Mnie jego
książki czarują, pochłaniają i wznoszą na wyżyny emocjonalności. Mogę czytać w
nieskończoność i chłonąć ten świat, magię i samotność, która zieje z każdej
strony. Jednak – w przeciwieństwie do jego debiutu – nie umiem do końca
stwierdzić, co miał on na myśli, do czego dążył. Nie zrozumiałam w pełni „Aniołów
Zniszczenia”. Nie rozumiem także, skąd ten tytuł. Wiem tylko jedno – kocham tę
powieść, która bezlitośnie obnaża uczucia. Kocham także Seana – chłopca, który
do końca życia będzie wierzył w anioły, choć będzie próbował racjonalizować tę
wiarę.
Pomiędzy obiema książkami zachodzą pewne podobieństwa –
szczególnie w zakończeniu – jednak to zupełnie różne książki, choć pozornie
mówią o tym samym. Dzieciach, rodzicach i magii. Muszę jednak przyznać, że "Aniołowie..." wypadają na tle poprzedniej książki słabiej, choć nie na tyle, bym mogła im wiele zarzucić.
Zawsze uważałam „Skradzione dziecko” za warte przeczytania. „Aniołowie
Zniszczenia” idą jego śladem. A ja będę czekać na tłumaczenie trzeciej książki
autora, które, mam nadzieję, nastąpi wkrótce. I okaże się trochę konkretniejsze, bliższe debiutowi.
Słyszałam już o tej książce i jestem jej bardzo ciekawa. Boję się tylko czy i mnie ten wykreowany świat oczaruje tak bardzo. Mam nadzieję, że tak.
OdpowiedzUsuńMożliwe, że kiedyś przeczytam :-)
OdpowiedzUsuńOkładka świetna, opis wygląda zachęcająco, więc postaram się przeczytać :)
OdpowiedzUsuń