Savages (2012) - Oliver Stone
„Savages” to przewrotny film. Narratorka (grana przez Blake
Lively) już na początku zaznacza, że to, iż opowiada tę historię, wcale nie
oznacza, że dożyje do jej końca. „Bo to jedna z tych historii”. Na samym
początku filmu dowiadujemy się także, że najlepsza marihuana rośnie w
Kalifornii i jest ona hodowana przez idealistę (Bena), który nie postrzega jej
jako narkotyk w typowy sposób, poniekąd to kocha. Trzecim bohaterem jest Chon –
zabójca. Co łączy tę trójkę? Miłość. Bajkowa, perfekcyjna. O. (od Ofelii) kocha
ich obu tak samo, oni kochają ją, ale też kochają siebie. Jeden wielki trójkąt
miłosny. Niczym ze słonecznej, amerykańskiej bajki.
Piszę o tym filmie głównie dlatego, by powiedzieć, że
niezwykle mnie zaskoczył. Pierwsze dwadzieścia minut nie było co prawda nudne,
jednak zdecydowanie nie spodziewałam się, że po ich upływie „Savages” spodoba
mi się tak bardzo. O ile brutalne kino mi nie przeszkadza, seksualne sceny
zwykle mi się nie podobają, przynajmniej ich przesyt, a zapowiadało się, że
tutaj tak właśnie będzie. To na szczęście tylko początek. Zaraz do
seksualno-narotycznego raju wkroczy kartel, porwą O., a wtedy okaże się, czy
miłość jest prawdziwa i silna. Bo oczywiście narkotyki są najważniejsze.
Pytanie tylko: dla kogo?
Gra aktorska Blake Lively zdecydowanie jest na pierwszym
miejscu rzeczy zaskakujących. Nie uważam jej za dobrą aktorkę, jednak w tym
filmie zagrała zadziwiająco dobrze. Niestety po raz kolejny zakochaną
dziewczynkę, lecz dla odmiany można w niej zobaczyć jakąś większą głębię.
Spodobała mi się jej rola i wykonanie. Wciąż dalekie do ideału, jednak już na
przyzwoitym poziomie. I nie ukrywam, że to z jej powodu zdecydowałam się na „Savages”.
Reszta obsady była świetna, zdecydowanie nie mam im nic do zarzucenia.
Fabuła filmu wydaje się być banalna, jednak ja dostrzegłam w
niej jakieś surowe piękno. Zabawę z widzem. Słodka miłość w czasie konfliktów
narkotykowych, dwie całkowicie przeciwstawne sceny zamknięte w jednej, co
sprawia wrażenie absurdu oraz kilka genialnych wręcz tekstów, które zmuszają do
zastanowienia, bądź też wyśmiania jednocześnie. „Savages” nie próbuje na siłę
wiele wnosić. To zabawny film, a obecne tortury, zabójstwa czy inne ciekawe
rzeczy zdają się być tylko dodatkiem. Bo bez nich zrobiłoby się słodko i mdło.
Dla niektórych to najlepszy film reżysera. Inni uważają go
za całkowicie nieudany. A we mnie siedzi od wczoraj i próbuję zrozumieć, co tak
naprawdę mi się w nim podoba. Bo przecież nie fabuła, która jest prosta i
niemal już oklepana. Jednak z jakiejś przyczyny siedziałam wpatrzona w ekran przez dwie godziny i jedenaście
minut, a przy tym nie nudziłam się ani przez chwilę. To jedna z tych historii,
gdzie możesz zginąć, a przy tym pośmiać się absurdalności sytuacji. Śmierć nie
oznacza przecież końca. Ale o tym więcej w filmie. Gra pozorów.
Komentarze
Prześlij komentarz