"Żółta sukienka" - Beata Gołembiowska
Takie małe, a takie duże – nachodzi mnie myśl po skończeniu
tej książki. Zamykam ją i patrzę w ścianę. Patrzę i nie myślę więcej, nie mam w
sobie chęci do sięgnięcia po kolejną książkę, a przede mną jeszcze półtorej
godziny wolnego czasu. Siedzę i nie myślę o tej książce. Bo co można pomyśleć o
czymś, co przekłada się na własne życie i czuje się tak silny z tym związek? Po
tej książce zapada we mnie cisza – a to może oznaczać tylko jedno.
Zacznę od ostrzeżenia – nie radzę czytać opisu z okładki.
Zdradza on coś, co powinno zostać tajemnicą aż do końca i mi samej trochę
przeszkodziło w odbiorze, bo czekałam na to
wydarzenie. Sam opis mówi za dużo o treści. A ja chciałabym porozmawiać o
uczuciach i symbolach. Tytuł nie jest przypadkowy – żółta sukienka wita nas w
tej książce i co jakiś czas o sobie – nam i bohaterce – przypomina. I rodzi się
pytanie – dlatego tak uwielbiany prezent od babci nagle staje się czymś złym?
Co oznacza sukienka? Jakie ma znaczenie dla Anny? O tym dowiadujemy się z
książki, która liczy sobie zaledwie 160 stron, ale posiada więcej treści niż
niejeden gruby tom.
Nie będę ukrywać, że to dość smutna książka. Niejednokrotnie
mnie zaskoczyła postaciami, sytuacjami i samą fabułą (choć to słowo nie pasuje
mi do „Żółtej sukienki”). Poniekąd jest podobna do „Dziewczynki, która widziała
zbyt wiele”, jednak tutaj mamy do czynienia z dorosłą już kobietą, która nie
potrafi rozliczyć się z dzieciństwem. I właśnie to sprawiło, że wszystko we
mnie zamilkło. Bohaterka została niesamowicie dobrze wykreowana – zarówno jako
dziecko jak i dorosła kobieta-matka. Każde zachowanie i lęk jest uzasadnione.
Może tylko droga to pogodzenia się z przeszłością jest trochę wyidealizowana,
wręcz odrywa się od całości treści. Mimo to lubię – o ile mogę tak powiedzieć –
obie części. Każdą w innym momencie i mimo tej drobnej „wady”.
„Żółta sukienka” to mała, wielka książka. Cieniutka, w
trochę mniejszym formacie, ale treść piękna, dobitna i smutna. Zachwycają
kreacje postaci. Jedynym wyjątkiem jest Paul – on ma w sobie coś, co nie do
końca komponuje mi się z całością. Mimo to uważam tę książkę za niezwykle godną
uwagi. Bo choć smutna, jest też – jak już powiedziałam – piękna. Wyzwala
wspomnienia nie tylko smutnych aspektów dzieciństwa, ale także tych jak
najbardziej pozytywnych. Jeszcze nie spotkałam się z tak udanym połączeniem
sprzeczności w kontekście jednego wydarzenia.
Z całego serca polecam.
Myślę, że mogłoby mi się spodobać, nawiązanie do "Dziewczynki..." też przemawia na korzyść tej książki:) Nieszczęsny epizod okładkowego opisu...hmmm, nie wiem, czy powstrzymałabym się przed jego przeczytaniem. Raczej przekornie bym przeczytała, a potem psioczyła na autora tamtego tekstu. Czuję z Twojej recenzji, że książka jest przemyślana i mądra, że zawiera jakąś energię. Będę ją miała na oku:) Pozdrawiam ciepło
OdpowiedzUsuńDostrzegam, że ta książka poruszyła Cię dogłębnie.
OdpowiedzUsuńDo tej pory bywałam tu z doskoku. Teraz dostrzegam, że ten blog jest naprawdę wartościowy. Podobają mi się Twoje recenzje.I nie jest to żadnego typu lizusostwo. Ot tak, chciałam Ci to powiedzieć.
Dziękuję. Zawsze miło czytać takie słowa i motywują, by dalej starać się prowadzić go jak najlepiej. Mam nadzieję, że nie zdarzy się, iż zawiodę Ciebie bądź któregokolwiek z moich Czytelników.
UsuńDobrej nocy.
Czytałam i przeżyłam to samo po lekturze. Więcej - kilka dni nie mogłam się otrząsnąć. Doskonale ją podsumowałaś, "wielka mała książka" to kwintesencja całości.
OdpowiedzUsuńZobaczysz, ta pozycja już nigdy z Ciebie nie "wyjdzie", zostanie na zawsze, jak niewiele książek.