Vicky Cristina Barcelona (2008) - Woody Allen
„Vicky Cristina Barcelona” to zdecydowanie jeden z
najbardziej znanych filmów Woody’ego Allena. Ja reżysera nie znałam „osobiście”
aż do zeszłego roku, gdy w kinach pojawiło się „O północy w Paryżu”, który to
film zupełnie pokochałam. Z reżyserem chciałam zapoznać się bliżej, jednak brak
czasu i innych rzeczy skutecznie mi to wybił z głowy. Cóż może być lepszym
sposobem niż zrobienie z chęci obowiązku i wzięcie filmu do recenzji? Wierzcie
mi, to zawsze skutkuje.
W efekcie obejrzałam film. Pierwsze piętnaście-dwadzieścia
minut patrzyłam w niego z brakiem szczególnego zainteresowania. Głównym powodem
był narrator, do którego nie mogłam się przyzwyczaić (to samo działo się w
trakcie drugiego seansu). Gdy zdecydował się zamilknąć, od razu poprawił mi się
nastrój i zaczęłam powoli zakochiwać się w tym filmie, a raczej w bohaterkach.
Bo, choć to dziwne, odebrałam je tak osobiście, jak mało które postaci
fikcyjne. Powodem jest to, że odkryłam, że one są doskonałym odzwierciedleniem
poszczególnych części mojej osobowości. W tej sekundzie zaczęłam zachwycać się
filmem.
A o czym on jest? O miłości. I choć nie powinnam nawet
zająknąć się słowem o zakończeniu, powiem, że jak dla mnie jest całkowicie
genialne, ponieważ Allen nie bawi się w nudne hollywoodzkie moralizatorstwo,
które usprawiedliwia każdą decyzję podjętą przez bohaterów, co często bywa
odpychające. Nie jest to też typowa komedia. To raczej zabawa intelektualna
polegająca na znalezieniu drobnych paradoksów w ludzkim zachowaniu. Generalnie
w tym filmie mało co śmieszy. Nie ma głębokiego przesłania. Jest po prostu specyficzny
w tym, co chce sobą reprezentować. I w tej ostatniej kwestii uważam, że każdy
znajdzie w nim coś zupełnie innego.
Film warto obejrzeć dla trzech rzeczy – przedstawieniu roli
i funkcji sztuki; przedstawieniu miłości nie jako czegoś, co należy traktować
śmiertelnie poważnie, lecz czegoś o różnych obliczach; pocałunku Scarlett Johansson
z Penelope Cruz, która zresztą dostała Oscara za najlepszą rolę żeńską w tym
filmie – zdecydowanie zasłużonego.
To film bardzo dobry przed wyjazdem na wakacje. I to tylko
dla emocji, które zwiastuje. Jeśli ktoś jednak zdecydowałby się na niego w
związku z Barceloną, muszę rozczarować – choć to miasto miało być bohaterem
filmu, staje się jedynie tłem dla świetnych postaci, które przesłaniają ją
zupełnie. Ja o Barcelonie nic się nie dowiedziałam, nie zdołałam się w niej
zakochać.
„Vicky Cristina Barcelona” to według mnie inspirujący film.
Jak i każdy inny, który opowiada o wyjeździe do innego miasta, kraju, gdzie
dzieją się rzeczy banalne, ale niesamowite. Może powiela pewne schematy, ale
jednocześnie się z nimi bawi. Takie filmy mogłabym oglądać zdecydowanie
częściej.
Zdecydowanie polecam.
Oglądałam i jakoś kiepsko go wspominam:)
OdpowiedzUsuńA ja bardzo pozytywnie - przekonująco zagrany i świetnie zrealizowany film. Za reżyserem jakoś szczególnie nie przepadam, ale nie mogę mu odmówić tego, że zna się na tym co robi :)
OdpowiedzUsuńWidziałam i wzbudził we mnie mieszane uczucia.
OdpowiedzUsuńOglądałam i nie mam pojęcia co reżyser chciał przekazać, nie przekonał mnie :P
OdpowiedzUsuńFilm bardzo mi się podobał. Uwielbiam Allena, ale w filmach, jakie teraz tworzy brak mi tych jego obsesji żydowsko-seksualno-psychologicznych. Mimo to tworzy wspaniałe filmy,
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńFilm jest przyjemny i chyba nic poza tym. Obejrzałam i zapomniałam. Wszyscy są irytujący łącznie z Cruz, której rola opierała się na "hiszpańskim temperamencie" i darciu mordy. Chociaż trzeba jej przyznać, że hiszpańskojęzyczne produkcje są dla niej stworzone.
OdpowiedzUsuńCałkiem niedawno oglądałam, ale jakoś mi "nie przypasił". Chyba nawet nie wytrwałam do końca.
OdpowiedzUsuńobejrzałam ze względu na Scarlett Johansson i Penelope Cruz, które bardzo lubię, ale ogólnie film mnie nie zachwycił :)
OdpowiedzUsuń